Recenzja filmu

Ulisses (2011)
Oscar Godoy
Jorge Román

W miejscu

Narrację przenika wyrozumiałe, mądre spojrzenie na drugiego człowieka, bez taniego współczucia, bez eksploatacji nieszczęścia i niepotrzebnej brutalności.
Ten Ulisses, w momencie, kiedy go poznajemy, podróż ma już za sobą. Przyjechał za pracą z rodzinnego Peru do stolicy Chile. Ale nowe miejsce nie ma dla niego ani trochę posmaku fascynującej przygody. Bohater w średnim wieku, niewyróżniający się niczym, wiedzie monotonny żywot emigranta bez pozwolenia na pracę. Spędza długie godziny w kolejce pod urzędem emigracyjnym, w towarzystwie tych, których dotknął podobny los.

Bez entuzjazmu przemieszcza się pomiędzy swoimi stałymi punktami na mapie miasta: od urzędu, do domu, gdzie mieszka kątem na kanapie. Gdy on próbuje spać, goszcząca go rodzina rozmawia przy stole obok. Gdy oglądają wieczorem telewizję, musi czekać, aż będzie mógł położyć się na kanapie. Życie niewątpliwie toczy się obok Ulissesa i nikt nie wydaje się przejmować jego losem. Nadzieja na poprawę pojawia się, gdy po znajomości dostaje numer telefonu do pracownika urzędu pracy, potem – gdy poznaje dziewczynę. Ale żadne z tych wydarzeń nie kończy się przełomową zmianą. Tu nie ma miejsca ani na wielkie sukcesy, ani na spektakularne nieszczęście. Co prawda dowiadujemy się z rozmów telefonicznych bohatera, że w rodzinnym kraju zostawił niedomagającą matkę, ale nie poznajemy żadnych szczegółów na ten temat. Wiemy, że nie ma pieniędzy i musi szukać pracy, ale nie głoduje, nie musi żebrać, ma gdzie mieszkać.

Reżyser nie epatuje nas nieszczęściem. Przedstawia żywot niby przeciętny, ale – jak przyjrzymy mu się uważniej, ze większą empatią – to tragiczny na innym, głębszym poziomie. Film stawia Ulissesa, współczesnego wędrowca, jakich wiele, w centrum opowieści i tym samym w głęboko humanistyczny sposób przywraca jemu i jemu podobnym utraconą podmiotowość. Tu pierwszą chorobą dotykającą emigranta nie jest nawet nostalgia, ale apatia. Film bardzo sugestywnie prezentuje ten mglisty stan.

Emigracja Ulissesa, którą przenika monotonia, przypomina tę przedstawioną przez Carlosa Reygadasa w "Los Bastardos". Tyle że u Meksykanina monotonia musiała zostać przełamana wybuchem przemocy. Tu, jak to w kinie argentyńskim i chilijskim bywa, niewiele się dzieje. Jedynie sceny z rzeźni, w której Ulisses zaczyna pracę, wybiją z lekkiej katatonii zarówno nas, jak i bohatera. Czy coś się w nim przez to doświadczenie przełamie?

Takich obrazów, nawet na samym Warszawskim Festiwalu, widzieliśmy już wiele. Zbliżony temat, częściowo nawet stylistykę miało peruwiańskie "Gorzkie mleko". Ale nie ma najmniejszego powodu, by z tego podobieństwa czynić zarzut, bo oglądając setny raz coś z kina gatunkowego głównego nurtu, większość widzów nie marudzi, że już zna te schematy. W "Ulissesie" narrację przenika wyrozumiałe, mądre spojrzenie na drugiego człowieka, bez taniego współczucia, bez eksploatacji nieszczęścia i niepotrzebnej brutalności. Opowieść wynika tu z poczucia solidarności społecznej, a nie zszokowania widza czy jakiś merkantylnych względów. To chyba więcej niż wymagane minimum, by obejrzeć podobną historię po raz kolejny.    

  
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones